Ekhhh, różnie to bywało.
Nie, żebym żądała od losu, żeby obrzucał mnie bukietami róż. Chodzi raczej o proste wejście do kwiaciarni i kupienie bukietu, bo dlaczego nie, bardziej bez okazji niż z…
Powstanie lidla albo innej biedry w okolicy radykalnie zmienia stan rzeczy, bo za dyszkę, bo zawsze, kiedy przychodzi nam na to ochota, bez specjalnego uszczerbku na budżecie domowym, można sobie zrobić przyjemność.
I przechodzimy płynnie do tu i teraz. Kwiaty w naszym drugim domu są. Czasem z okazji, czasem zupełnie bez. Czasem jedna róża, a czasami wręcz przeciwnie. Tyle, że od pewnego momentu nie trzeba iść po nie do pobliskiego sklepu. One są. Tak, to są uroki mieszkania w parku i ja, zdeklarowany mieszczuch, bardzo to doceniam.
Ogrodnik mnie ściga: ‚Tnij kwiaty, bo nie będą kwitły’. Szefowa tnie, jak szalona. Niekiedy Ogrodnik wpada do biura i przynosi ich całe wiadro, wtedy wciskam je wszystkim. Ja biorę zawsze trzy. Układam je w wazonie- menzurce, dorzucam jakieś liście i mam w domu świeże, piękne, moje. Zamykam je też w obrazy. Zachowuję. Na potem, kiedy zrobi się zimno i w tej samej menzurce stanie jedna róża.
Ponieważ staram się żyć tu i teraz doceniam to na równi z możliwością pójścia do lasu, kiedy tylko zechcę.
Takie trochę życie w pracy na wakacjach. Czyż nie jest to piękne?
Wiem, że ogólnie jest chooyowo, ale tym postem staram się poprawić sobie nastrój. Może i Wy skorzystacie?