Ten blog używa ciasteczek, bo jego właścicielka lubi słodycze 😉

poniedziałek, 15 lipca 2024

Lato w Dolinie Mozeli


Dzień pierwszy

Trewir (Trier)


Tu jest nasza baza wypadowa. Trewir obeszliśmy podczas długiego weekendu w maju. Dzisiaj był tylko spokojny spacer po starówce, zaglądanie tu i tam. Obiad w knajpie Ziemniaczanej i spokojny spacer do hotelu. Generalnie dużo odpoczynku, leżenie przed telewizorem, oglądanie piłki nożnej, taka przyjemność dla Teda i leniwe dzierganie czarnej chusty dla Młodej. 


Dzień drugi


Wcale nie wczesne wstanie. Umówiliśmy się, że z zegarkiem w ręku żyjemy, jak jesteśmy w pracy. Bardzo leniwe śniadanie. Ustalenie priorytetów na dzisiaj. Szybki, rytualny, niedzielny telefon do MatkiZ i ruszamy w drogę. Dzisiaj Luxembourg- stolica. Niespieszne włóczenie się po mieście, bez celu, ale i tak z przystankami na miejsca ważne. Z kupowaniem bransoletek po angielsko- polsku i naleśników… po francusku. Z czasem na kawę, herbatę i kolację, już w Trewirze, w uroczej knajpce blisko starówki. Jak szybko pojawiły się nasze ulubione miejsca.


Dzień trzeci

Zaczął się źle. Histamina wybiła mi zęby i po śniadaniu zmiotło mnie na kilka godzin. Odetchnęłam chwilę, a nawet dwie i jak już zebrałam się w sobie, była 14:00. Ted spokojnie znosił moje kiepskie samopoczucie i był w stanie zrezygnować z włóczęgi, ale nie ja.

Szybki przegląd miejsc do obejrzenia i wybraliśmy Bernkastel- Kues. Urocze miasteczko z malutkimi uliczkami, przyjemnymi knajpkami, otoczone winnicami z górującym nad nim zamkiem i oczywiście dzielącą go na pół, Mozelą. Spędziliśmy tam sporo czasu, bo ja czułam się coraz lepiej. Na koniec zjadłam rosół i nie pamiętałam już o porannych problemach. Do hotelu wróciliśmy koło 21, czyli mimo wszystko dzień nie był zmarnowany. Muszę tylko spokojniej podchodzić do moich wyborów kulinarnych. 

Dzień czwarty

- Byłeś kiedyś w Koblencji- zapytałam Teda po śniadaniu.

- Nie- stwierdził Ted

- Ja też nie i koniecznie trzeba to zmienić. 

Dzień w Koblencji był dniem leniwym. Zajrzeliśmy w parę miejsc z przewodników, ale ze względu na temperaturę (30 stopni) skierowaliśmy kroki ku wodzie. Bo wiesz pamiętniczku, w Koblencji Mozela spotyka się z Renem. Plan był taki, że popłyniemy sobie statkiem, wypijemy piwo, zjemy coś dobrego i wrócimy. Tyle tylko, że zaglądanie tu i tam sprawiło, że spóźniliśmy się na ostatni statek, który odpływał o 14:30. Zabrano dzieciom zabawkę więc znalazły sobie drugą. Pojechaliśmy kolejką gondolową na drugą stronę Renu do Twierdzy Ehrenbreitstein i uganialiśmy się po niej ze trzy godziny. Było piwo, lemoniada, a potem wróciliśmy i zjedliśmy obiad/ kolację w uroczej neapolitańskiej knajpce. Jako osoba z lękiem wysokości zamknięta w szklanej gondoli czułam się dziwnie, ale do odważnych świat należy.

Dzień piątąty



Wiedzieliśmy, że nastąpi dzień łażenia po krzakach. Zawsze, jak tylko zbliżamy się do pagórków mamy w bagażniku plecak ze sprzętem i buty. Dzisiaj był ten dzień, żeby wyjąć plecak. Ruszyliśmy w kierunku Bremm wdrapać się do Calmont, najbardziej stromej winnicy w Europie. Trasa jest bardzo wymagająca, my jednak odpuściliśmy żelazną perć i poszliśmy równie stromą, ale jednak trasą. Wdrapaliśmy się na punkt, który nagrodził nas widokiem na najpiękniejsze zakole Mozeli. No i te tarasy!

W drodze powrotnej złapał nas deszcz, ale i tak stwierdziliśmy, że skoro jesteśmy tak blisko, wpadniemy jeszcze do Cochem, gdzie wdrapaliśmy się na zamek Reichsburg ale nie mieliśmy już siły oblecieć go z przewodnikiem. Oblecieliśmy jednak kilka knajp, bo mnie zachciało się zupy gulaszowej. Cochem jest kolejną perełką nad Mozelą.  Jutro nie kiwniemy palcem, chociaż plany są inne, ale dzień był piękny.

Dzień szósty


Miało być delikatnie, ale nie aż tak. Postanowiliśmy wpaść do Traben-Trarbach czyli miasteczka po obu stronach Mozeli, które, zanim zostało połączone mostem było… dwoma miasteczkami. Naszym celem były historyczne piwnice winiarskie i ruiny zamku oraz może rejs po Mozeli. Na pytanie co nam z tego wyszło odpowiedź brzmi- nic. Piwnice otwierają się na weekend, do ruin nie mieliśmy sił dotrzeć, a rejs okazał się bez sensu, bo albo 20 min do Kröv, wysiadka i czekanie 2 godz na powrót (przy czym przyjechaliśmy od tej strony i przez miasteczko jechaliśmy całe 5 minut), albo do Bernkastel i powrót autobusem, albo do Cochem i powrót pociągiem. Rozczarowani usiedliśmy w knajpce i zjedliśmy po największym pucharze lodów, w godzinę zwiedziliśmy oba brzegi rzeki i już mieliśmy wyjeżdżać, kiedy zobaczyliśmy hasło ‚muzeum Buddy’. Na dwie godziny przepadliśmy w innym świecie, z relaksującą muzyką i ogrodem na dachu budynku. Potem mogliśmy wracać. Ostatnia kolacja w Trewirze i… 

Dzień siódmy czyli ruszamy dalej

Droga do Polski to standardowe 12 godzin jazdy z przerwami. Dojechaliśmy do Poznania, żeby tu spędzić weekend i poświętować. 

Dzień ósmy… to już zupełnie inna opowieść bo przenieśliśmy się nad Wartę i zaraz potem ruszymy nad Bałtyk,