Obiecywałam trochę więcej małych podróży? Dotrzymuję słowa.
O Brukseli mówiliśmy, że trzeba, że należy, że wypada. I jakoś nie wychodziło mimo, że to tylko 70km i czarny książę nie miałby problemu. Aż w końcu ruszyliśmy się. Dzisiaj.
Jestem zachwycona. To jedno z tych miejsc, w których natychmiast czujesz się dobrze. I nie… nie musisz mówić po francusku. Test z francuskiego zdany by the way, rozumiem wszystko, tyle, że Ted, mówiąc po angielsku nie bardzo dał mi się rozbujać, gdyż wszyscy natychmiast przechodzili na angielski.
Nie będę Wam opisywać, co zobaczyliśmy, bo był to ogólny rekonesans bez rezerwacji biletów w muzeach i innych miejscach wartych obejrzenia. Będziemy tam wracać, bo… mamy blisko i możemy.
Rozczarowanie? Ktoś przebrał Manneken Pis w jakiś ch…owy kubraczek więc jakbyśmy go nie widzieli. Reszta to pełny zachwyt, feeria barw i pozytywni ludzie.
Z kronikarskiego obowiązku, a jakże, muszę odnotować, że parking w samym centrum (przy Grand-Place czyli Grote Markt) na 5,5h to cena 17€.
Porcja gofrów z kawą i wodą dla dwóch osób to 25€.
Więcej kronikarskich informacji przy okazji kolejnej wizyty, która nastąpi wkrótce.
Pięknego długiego weekendu Wam życzę. My mamy trochę krótszy, bo tylko do 1 maja, ale i tak się cieszymy😀
P.S.
Kochani, jeżeli zostawiliście tu komentarz i nie pojawił się on na blogu, to musicie wiedzieć, że blogger wrzuca Was do spamu albo w kosmos. Przepraszam, ale nie mam na to wpływu, jak również na fakt, że jestem na własnym blogu anonimem i niektórzy z Was też oraz u losowo wybranych z Was nie mogę dodać komentarza nawet jako anonim.