poprzedniej notki opowiem Wam krótką historię.
O tym, że edukując się mieliśmy przyjemność współpracować z Przewodnikiem Sudeckim już pisałam. Nie napisałam, że był on jednym z naszych wykładowców i posiadaczem starej chaty w górach.
Dogadaliśmy się z Panem Magistrem, że możemy, po wcześniejszym ustaleniu, że nie relaksuje się kadra, wpadać tam na weekendy. Nasze weekendy zatem zaczynały się czasem w czwartki i wtedy Pan Magister wiedział, dlaczego brakuje połowy grupy.
Ale ja nie o tym chciałam, do brzegu znaczy.
Chata była w czarnej d... pod lasem. Trzeba było dojechać do wsi Czarnów, a potem ostro podejść 20-30 minut i lądowało się w raju.
Pewnej zimy postanowiliśmy spędzić tam tydzień większą ekipą.
Przypominam, że bywaliśmy tam wcześniej, znaliśmy trasę. Wiedzieliśmy wszystko o konieczności zabezpieczenia sprzętu i o warunkach w górach.
Zawsze wchodziliśmy tam w dwóch zespołach. Pierwszy, techniczny, miał ogarnąć chatę, narąbać drewna, napalić w piecu, zagotować wodę i przygotować coś gorącego do jedzenia.
Drugi wnosił sprzęt i całą resztę prowiantu.
Był luty. Pierwszy zespół ruszył koło 12 jak temperatura zrobiła się znośna.
Drugi koło 14.
W nocy napadało śniegu.
Pierwszy zespół szedł ponad cztery godziny, normalne podejście zajmowało max 30 minut, zapadając się w śnieg po pas. Jak doszedł na miejsce, nad śniegiem wystawał tylko dach. Zanim chłopaki odkopali drzwi chaty i stodoły, żeby przynieść drewno byli tak wyczerpani, że jedyne, na co było ich stać, to zagotowanie wody i zrobienie herbaty.
Ja szłam w drugim zespole. Nieśliśmy jedzenie na tydzień. Po śladach pierwszego zespołu teoretycznie powinno być nam łatwiej iść. Tyle tylko, że jak ktoś się przewrócił z pełnym plecakiem, potrzebował dwóch osób, które pomogły mu wstać. Śmiesznie było przez pierwsze 15 minut. W połowie drogi, znaliśmy trasę, wiedzieliśmy, gdzie jesteśmy, każdy był przekonany, że nie dojdziemy. Przyznaliśmy się sobie do tych myśli długo potem. Każdy z nas toczył swoją walkę w milczeniu, żeby nie siać defetyzmu. Niektórzy padali i nie byli się już w stanie podnieść. Najsilniejsi szli do przodu ubijając śbieg, po czym wracali do pomocy. Śnieg znowu zaczął padać. Zrobiło się ciemno. Nikt z nas już nie widział, jak jest pięknie. Po trzech godzinach, osobiście pobeczałam się, widząc dym z komina chaty.
Mieliśmy sprzęt, szliśmy znaną trasą, zaskoczył nas śnieg. Zaskoczyła nas nasza słabość. Zostaliśmy skarceni przez niewielką górkę.
Na drugi dzień, idąc od przełęczy, dołączył do nas kumpel, szedł 45 minut. Nie rozumiał naszej traumy.
I pomyśleć, że moglibyśmy próbować wejść tam w szortach i bikini...
My przeżyliśmy bez uszczerbku, najedliśmy się tylko strachu. Po trzech dniach ustąpiły zakwasy i zaczęliśmy się śmiać. Aleeee, na dół wróciliśmy przez przełęcz i do wiosny nie poszliśmy do chaty.
Nauka została nam na zawsze.
NIE LEKCEWAŻ GÓR, BO CIĘ SKARCĄ.