Ten blog używa ciasteczek, bo jego właścicielka lubi słodycze 😉

piątek, 17 maja 2024

Delft part 2

 Włóczenie się po uroczym Delft sprawiło, że zgłodnieliśmy. Zwykle, w takich sytuacjach, kiedy szkoda nam godziny na siedzenie w knajpie, choćby nie wiem jak fajnej, jadamy jakiś street food i lecimy dalej. Nie tym razem jednak. Wszystkie rybki, chińskie pierożki, pizze na kawałki i japońskie zupy nie dla mnie. Trzeba było się poważnie rozejrzeć. Przed jedną z knajpek na potykaczu wyczytaliśmy, że serwują omleta. No nic, wiem, że mogę jeść jajka, niechaj będzie omletv. I to był strzał w dyszkę. Ted zjadł jakiś lokalny specjał, a ja, upewniwszy się, że w chlebie nie ma orzechów i oddawszy wszystkie pomidorki z dekoracji zjadłam omleta, bez sera, bez dodatków, ale zjadłam. Czyli zawsze jest szansa na coś, mimo, że nic mi nie wolno. 

Poczłapaliśmy dalej, gapiąc się na stragany z cudami, aż doszliśmy do kolejnego, tym razem Starego Kościoła (Oude Kerk). Jego budowę zaczęto w 1246 roku, a jego wieża, jak na nią właściwie popatrzeć, jest krzywa, jak jej koleżanka z Pizy. W kościele nie zachowały się witraże, ale te z XX wieku są również pięknie i nie kontrastują ze starą budowlą.  

W kościele pochowanych jest kilka ważnych, dla historii Holandii, postaci. Tu spoczywa Jan Vermeer, który urodził się i umarł w Delft. Podobnie, jak Rembrandt, Vermeer nie doczekał się jednak nagrobnego monumentu. Tu również spoczywa Maarten Tromp, admirał, bohater wojny angielsko- holenderskiej, tyle, że pan admirał, dla odmiany może poszczycić się imponującym grobowcem.

- Chodź, zajrzymy- powiedziałam do Teda.



Szczerze mówiąc nie pamiętam, czy to Nowy czy Stary Kościół

- Nie- zbuntował się- nie będę kupował biletu do muzeum, które zamyka się za godzinę. 

- Nie musisz durnizno- wyśmiałam go- nie słuchałeś pana w Nowym Kościele. W cenie biletu były trzy wejścia, pamiętasz? Nowy Kościół, wieża i… 

- Aaa- ucieszył się Ted, jakby dostał cukierka- i wszedł do środka wyciągając z kieszeni bilety, których, na szczęście nie wyrzucił.

Wracając na Rynek zobaczyliśmy, że niebo przesłoniły czarne chmury. 




Szaleństwo serowe pachniało bosko

- Trzeba wiać- zawyrokował Ted ale zanim zwialiśmy, wpadliśmy do królestwa serów, gdzie Ted oszalał, a ja go wspierałam, bo nie mogłam, z równym mu zaangażowaniem, ruszyć do próbowania. Smaki serów były oszałamiające, a mnie najbardziej zaciekawił lawendowy. Ted powiedział, że był ok, ale chilli i trufla skradły jego serce.  

Uciekając przed deszczem zahaczyliśmy jeszcze o małe sklepiki, w których skupione na pracy panie, pokrywały urocze figurki, ozdoby i naczynia charakterystycznymi niebieskimi wzorami. Te małe skarby znane są w całej Europie pod nazwą ‚fajans z Delft’.  Jego produkcja stanowiła niegdyś podstawę ekonomii miasta, a dzisiaj jest jego wizytówką. 



Matko jaka to jest żmudna robota. Taka dla Młodej, ale efekt jest piękny

Do Delft wrócimy w poszukiwaniu szóstej filiżanki, ale również po to, żeby odwiedzić Muzeum Królewskiej Porcelany - Koninklijke Porceleyne Fles, na które zwyczajnie nie wystarczyło nam już czasu.

Z kronikarskiego obowiązku odnotowuję, że wejście do obu kościołów i na wieżę to koszt 13€ od osoby, szafka na torby i plecaki jest gratis, a pół dnia parkowania w centrum na parkingu podziemnym to koszt 12€, w Amsterdamie byłoby z 40-50😂

I jeszcze mała zajawka kolejnej małej podróży, którą dostałam w prezencie na urodziny.


Możemy pozgadywać co to i gdzie, chociaż myślę, że to łatwe



Teraz lecę w piątek, a wieczorem pakowanie i zaczynamy kolejną małą podróż. 
Dobrego weekendu, my wracamy do pracy dopiero we wtorek.


niedziela, 12 maja 2024

Delft

 Jeszcze podczas naszego amsterdamskiego epizodu Ted był służbowo w Delft. Wrócił zachwycony. Podekscytowany opowiadał o tym, że to taki mały Amsterdam z mini kanałami, uroczymi domami i pięknym rynkiem. 

- Muszę Cię tam kiedyś zabrać- stwierdził.

I zabrał. Trzy lata później😂

Pojechaliśmy tam z zadaniem do wykonania. Ale oczywiście mieliśmy też okazję do powłóczenia się tu i tam i wejścia tam, gdzie się dało.  Nie oddalaliśmy się od historycznego centrum, ponieważ tam, w każdą sobotę odbywa się targ staroci. Ciągnie się on wzdłuż jednego z kanałów i kilku bocznych ulic. Nie zdążyliśmy przejść całego, a to dlatego, zatrzymaliśmy się na rynku (Grote Markt) który jest sercem starego miasta. Obejrzeliśmy tu sobie ratusz i kościół (Nieuwe Kerk), który jest w tej chwili bardziej budowlą historyczną, niż sakralną. Znajduje się tam mauzoleum Wilhelma I Orańskiego, hrabiego Nassau, bohatera narodowego Holandii, który zorganizował powstanie przeciwko Hiszpanom czym przyczynił się  do niepodległości Niderlandów. Tam również pochowana jest większość członków rodziny królewskiej Oranje- Nassau, która panuje w Holandii od 1544 roku. 




Drepczemy na wieżę


                       Widok z rzeczonej wieży


Organy w Nieuwe Kerk

 
Ratusz

Nie bylibyśmy sobą, gdybyśmy nie wleźli na wieżę kościoła, która jest 109 metrowym punktem widokowym. 376 schodów powiodło nas na najwyższy taras, skąd widok wynagrodził nam marsz po niewygodnych stopniach tak ciasnej klatki schodowej, że obsługa muzeum prosi, żeby nawet torebki zostawić w schowkach.

Zatrzymał nas również piękny renesansowy ratusz, zaprojektowany przez jednego z najważniejszych dla Holendrów architektów z epoki, Hendricka de Keysera, który został zaprojektowany w miejscu spalonego, średniowiecznego budynku, który spłonął.

Z rynku weszliśmy na targ staroci, ciągnący się, jak okiem sięgnąć. I zaczęła się nasza misja. Młoda na urodziny dostała ekspres do kawy z trąbką i wodotryskiem, a w domu same kubki. 

- Wy macie takie piękne filiżanki…- jęknęła.

- Ale my je kupiliśmy na jarmarku staroci. 

- A co w tym złego? Ja też mogę mieć z jarmarku. 

Ruszyliśmy zatem szukać. W ciągu 30 minut znaleźliśmy i kupiliśmy pięć (nie było szóstej😔) filiżanek Wedgwood z serii Windsor za 5€ komplet filiżanka i spodek. Młoda była zachwycona, a my ruszyliśmy dalej, ale tę część opowieści zostawię na kolejną notkę. 


Nasza zdobycz

I urocza, starsza pani, która tę zdobycz owinęła w gazety i spakowała do reklamówki z action. Transakcja przebiegła po angielsko-niemiecku, gdyż pani mówiła tylko po niderlandzku. Mówiłam, że jak znasz te dwa języki to się wszędzie dogadasz? 😂

sobota, 11 maja 2024

Wiem, wiem…

Pochłonął mnie ten tydzień i wypluł. Już w niedzielę zaczęliśmy się rozpędzać i zamiast siedzieć na dupie pogalopowaliśmy w cholerę, a potem było już tylko szybciej

Ale od początku. 

Najpierw dotrzymuję słowa. Sałata z mango i halloumi jest prosta i efektowna. 

Dla 2 osób potrzebujesz:

- jedno mango (nie może być bardzo dojrzałe, bo grillowanie zrobi z niego dżem)

- jedno opakowanie halloumi

- miks sałat (ja mieszam rzymską i rukolę) 

- garść uprażonych, na suchej patelni, orzechów nerkowca

- kilka ząbków czosnku

- kilka gałązek rozmarynu

- redukowany sos balsamiczny (taki z lidla czy biedry jest ok)

- oliwa z oliwek

Szykujesz dwa talerze/ dwie miski z sałatą jaką lubisz. Na  rozgrzanej patelni grillowej grillujesz na oliwie mango w plastrach, odkładasz, w międzyczasie z mango obcieknie oliwa, to będzie Twój sos. 

Dolewasz oliwy na patelnię wrzucasz na nią czosnek pokrojony w plasterki i rozmaryn. Aromatyzujesz oliwę i natychmiast wyjmujesz czosnek, żeby się nie spalił, to będzie Twoja, bardzo smaczna dekoracja. Rozmaryn zostaje na patelni i dodajesz halloumi i powtarzasz proces grillowania. Ja lubię, jak się ser pięknie zezłoci.

Na sałatę wykładasz mango, polewasz ją oliwą spod mango. Na to wykładasz ser, posypujesz posiekanymi orzechami i dekorujesz podsmażonym czosnkiem i sosem balsamicznym jak na obrazku z poprzedniej notki i zajadasz z chlebem, pitą, grissini albo ze smakiem. 

Smacznego😉

Nie będę Was zanudzała opowieścią o wyprawie do Delft. Zrobię to jutro. Dzisiaj tylko foteczki na zachętę.






sobota, 4 maja 2024

Koniec reżimu

Mija czwarty tydzień dietowego reżimu. To był czas, w którym nie wolno mi było nic. Żadnych odstępstw. Siedzieliśmy zatem na d… bo jak tu gdzieś pojechać? Jak coś zjeść? O tym, co zyskałam będzie w oddzielnym tekście.

Dzisiaj w Brukseli jest polski dzień. Park Cinquantenaire okupują polskie stoiska, scenę przejęła polska muzyka. O 20 koncert Kasi Nosowskiej. Cóż z tego? W Brukseli leje. No nic. Następnym razem. 

Teda jednak strasznie swędzi kierownica. Pakujemy zatem wodę i wafle ryżowe i ruszamy tam, gdzie słońca jest trochę więcej. Mamy 34 minuty do celu. Jutro napiszę, jak nam poszło. Jak udało się ograć posiłki i co widzieliśmy. 

A dzisiaj, na wyraźną prośbę Teatra, jedna z moich ulubionych sałat z grillowanym mango i halloumi. Z niej mogę tylko mango w dodatku niegrillowane😂

Ale Wy się częstujcie. 

Chcecie przepis? Pamiętajcie tylko, że to nie jest i nigdy nie będzie blogasek kulinarny.

P.S.

Sałata serwana w misce z Ikei, chociaż zwykle jest to Wedgwood albo Villeroy&Boch😂