Włóczenie się po uroczym Delft sprawiło, że zgłodnieliśmy. Zwykle, w takich sytuacjach, kiedy szkoda nam godziny na siedzenie w knajpie, choćby nie wiem jak fajnej, jadamy jakiś street food i lecimy dalej. Nie tym razem jednak. Wszystkie rybki, chińskie pierożki, pizze na kawałki i japońskie zupy nie dla mnie. Trzeba było się poważnie rozejrzeć. Przed jedną z knajpek na potykaczu wyczytaliśmy, że serwują omleta. No nic, wiem, że mogę jeść jajka, niechaj będzie omletv. I to był strzał w dyszkę. Ted zjadł jakiś lokalny specjał, a ja, upewniwszy się, że w chlebie nie ma orzechów i oddawszy wszystkie pomidorki z dekoracji zjadłam omleta, bez sera, bez dodatków, ale zjadłam. Czyli zawsze jest szansa na coś, mimo, że nic mi nie wolno.
Poczłapaliśmy dalej, gapiąc się na stragany z cudami, aż doszliśmy do kolejnego, tym razem Starego Kościoła (Oude Kerk). Jego budowę zaczęto w 1246 roku, a jego wieża, jak na nią właściwie popatrzeć, jest krzywa, jak jej koleżanka z Pizy. W kościele nie zachowały się witraże, ale te z XX wieku są również pięknie i nie kontrastują ze starą budowlą.
W kościele pochowanych jest kilka ważnych, dla historii Holandii, postaci. Tu spoczywa Jan Vermeer, który urodził się i umarł w Delft. Podobnie, jak Rembrandt, Vermeer nie doczekał się jednak nagrobnego monumentu. Tu również spoczywa Maarten Tromp, admirał, bohater wojny angielsko- holenderskiej, tyle, że pan admirał, dla odmiany może poszczycić się imponującym grobowcem.
- Chodź, zajrzymy- powiedziałam do Teda.
- Nie- zbuntował się- nie będę kupował biletu do muzeum, które zamyka się za godzinę.
- Nie musisz durnizno- wyśmiałam go- nie słuchałeś pana w Nowym Kościele. W cenie biletu były trzy wejścia, pamiętasz? Nowy Kościół, wieża i…
- Aaa- ucieszył się Ted, jakby dostał cukierka- i wszedł do środka wyciągając z kieszeni bilety, których, na szczęście nie wyrzucił.
Wracając na Rynek zobaczyliśmy, że niebo przesłoniły czarne chmury.
- Trzeba wiać- zawyrokował Ted ale zanim zwialiśmy, wpadliśmy do królestwa serów, gdzie Ted oszalał, a ja go wspierałam, bo nie mogłam, z równym mu zaangażowaniem, ruszyć do próbowania. Smaki serów były oszałamiające, a mnie najbardziej zaciekawił lawendowy. Ted powiedział, że był ok, ale chilli i trufla skradły jego serce.
Uciekając przed deszczem zahaczyliśmy jeszcze o małe sklepiki, w których skupione na pracy panie, pokrywały urocze figurki, ozdoby i naczynia charakterystycznymi niebieskimi wzorami. Te małe skarby znane są w całej Europie pod nazwą ‚fajans z Delft’. Jego produkcja stanowiła niegdyś podstawę ekonomii miasta, a dzisiaj jest jego wizytówką.
Do Delft wrócimy w poszukiwaniu szóstej filiżanki, ale również po to, żeby odwiedzić Muzeum Królewskiej Porcelany - Koninklijke Porceleyne Fles, na które zwyczajnie nie wystarczyło nam już czasu.
Z kronikarskiego obowiązku odnotowuję, że wejście do obu kościołów i na wieżę to koszt 13€ od osoby, szafka na torby i plecaki jest gratis, a pół dnia parkowania w centrum na parkingu podziemnym to koszt 12€, w Amsterdamie byłoby z 40-50😂
I jeszcze mała zajawka kolejnej małej podróży, którą dostałam w prezencie na urodziny.
no jak łatwe? nie mam bladego pojęcia :-)
OdpowiedzUsuńoraz miejscówka urocza i ja bardzo lubię prace Vermeera, bardzo. Ciekawe czy film tam kręcili , sprawdziłam i Kręcili :-))
Przy serze bym sie nie opanowała jednak.
Skoro nie jest to łatwe, napiszę o tym tekst, bo to bardzo ciekawa sprawa😀
Usuń