Szaro, zimno i wieje.
Wszyscy gadają o comfort food, że to takie dania, co to ogrzewają serduszko i przytulają od środka.
Cała moja lista comfort food poszła się wietrzyć w ubiegłym roku, kiedy to okazało się, że ostre, rozgrzewające przyprawy, większość, ogólnie uznanych za rozgrzewające, składników i dodatków raczej narobi mi bałaganu niż przytuli od środka. Ja nawet, kur… rosołu nie mogę, bo długie gotowanie podnosi poziom histaminy w potrawie.
I tu na scenie pojawia się mój kumpel Robert i jego powiedzenie, że wliczamy w coś wpierdol. Jak Robert był jeszcze Robercikiem i rozrabiał, zawsze zastanawiał się, czy numer wykręcony jednej, z jego czterech starszych, sióstr, wart jest, żeby za niego pocierpieć. Tak powstało powiedzenie, które przytuliliśmy, jak swoje.
Wracając do wątku komfort food, wpadłam na pomysł (ja cierpię, ja ryzykuję, Ted tylko dołącza, albo odwodzi od zamiaru), że jak wliczę wpierdol, nadal warto iść na dobry ramen. Potem mogę być grzeczna, ale coś mi się od życia należy. Poproszę zatem o ramen. Wpadamy czasem do naszego ulubionego miejsca, a trzeba Wam wiedzieć, że Antwerpia ramenem stoi i wybrać było trudno, i oddajemy się przyjemności ogrzania od środka. Przed posiłkiem dwie tabletki, po posiłku jedna i mam swój komfort food oraz wliczony wpierdol, bo nigdy nie mam gwarancji, że tabletki zadziałają.
I tak, w duchu wliczania wpierdolu (każdy wyjazd to potencjalny wpierdol) następny weekend spędzimy w Brukseli spełniając jedno z naszych marzeń, o którym prawie zapomnieliśmy.
Ale o tym przy okazji.
A tymczasem prawie listopad. I po co tak wiać i napierdalać w okna?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz